Przeskocz do treści
10/04/2013 / notatkiwbiegu

mini wywiad: kIRk „Każde spotkanie daje efekty”

fot. Bartek Bajerski

fot. Bartek Bajerski

Trio łączące  muzykę elektroniczną z elementami turntablizmu i żywym brzmieniem trąbki na swoją markę pracowało przez kilka ostatnich lat. Od występów przed garstką znajomych do zaproszeń na zagraniczne festiwale, wreszcie od mini albumów osadzonych raz w estetyce techno, innym razem mocno hip-hopowych do mrocznych, poszukujących i bardzo otwartych form muzycznych zawartych na dwóch dobrze przyjętych albumach: „Msza święta w Brąswałdzie” i „Zła Krew”.  I chociaż  tworzący zespół artyści Piotr Bartnik (elektronika), Olgierd Dokalski (trąbka)  i Filip Kalinowski (gramofon) nie przepadają za wpuszczaniem do swego świata muzycznego  innych twórców (o czym więcej w rozmowie, którą znajdziecie w następnym numerze magazynu Hiro Free), są takie momenty, gdy spotykają sie na scenie w szerszym składzie. Takim projektem jest na przykład Msza Święta w Altonie – tu kIRk gra z Altoną. To zespół Olgierda i eksperymentującego gitarzysty Wojtka Kawapisińskiego. W tym czteroosobowym składzie  panowie zagrali już dwa razy. Efektem pierwszego, zeszłorocznego improwizowanego koncertu jest kaseta „Msza Święta w Altonie”. Drugi wspólny występ w kameralnym wnętrzu klubiku Nierówno Pod Sufitem odbył sie w marcu 2013.

kirkaltona

To był świetny pokaz nie poszukiwania, a odnajdywania dźwięków, czwórka muzyków bez żadnych wcześniejszych przygotowań, prób,ustalania repertuaru, po prostu pół wnętrza klubowego zajęła swoimi instrumentami, całość zaś wypełniła muzyką. Mimo kawiarnianego gwaru w tle nie było w ich graniu żadnego przypadkowego dźwięku, wszystko świetnie sie uzupełniało. Szumy i szelesty,  jakiś głośniejszy śmiech z drugiej sali, uderzenia szklanek, czasem ledwie słyszalne a innym razem wyraźnie dominujące przestrzeń frazy trąbki, przedziwne , przetwarzane dźwięki gitary wykorzystywanej podczas tego jednego wieczoru na kilkanaście różnych sposobów składały sie na spójną całość.   Z hałasu, brudu i rozsypywanych fragmentów  znanych z albumów kIRka, zapętlanych motywów i rozgiąganych w nieskończoność dźwięków gitaryw czasie rzeczywistnym muzycy budowali nowe, sugestywne historie. Do momentu kulminacyjnego zaś poprowadziła słuchaczy ciężka perkusja, dzięki czemu całość zyskała mocno industrialny klimat. Znalazło się miejsce i na jaśniejsze tony, nie był więc to tak mroczny występ, jak można by przypuszczać.Jedno jest pewne  Msza Święta w Altonie oferuje  intensywne doznania.

25 kwietnia w płockim kinie Przedwiośnie zapewne będzie jeszcze inaczej. Kirk i Altona za sprawą  muzyka i specjalisty od wizualizacji, Odaibe spotka się bowiem z Franciszką i Stefanem Themersonami. Dwójka artystów totalnych, łączących w swojej dzałalności nauki ścisłe, filozofię, poezję, grafikę, komiks i awangardę filmową w początkowym okresie swej bogatej aktywności zwiazana była właśnie z Płockiem, by potem wyemigrować do Francji, nastepnie do Londynu , w którym obydwoje mieszkali aż do śmierci.

Przy okazji dłuższej rozmowy z zespołem kIRk udało mi się tez podpytać trójkę muzyków o koncert Themersonami w tle:

Jaki jest wasz pomysł na ten występ ?

PB: Kontynuujemy granie z Mszą święta w Altonie , czyli z projektem, który łączy muzyków kIRka i Altony, gdzie punktem wspólnym jest trębacz Olgierd. Płock będzie tak samo oryginalny jak każde ze spotkań naszych zespołów, przy czym wzbogacony o obraz. Wizualizacje oparte o fragmenty filmów i szkiców Themersonów dzięki pracy Odaibe stają się kolejnym elementem naszej improwizacji.

Mam wrażenie, ze estetyka z filmów Themersonów może być Wam bliska, zgodzicie się z tym?

OD: Tak naprawdę to nigdy specjalnie nie wgryzałem się w ich filmy, ale znam Themersona jako pisarza i wydaje mi się, że mamy wiele wspólnego. Mam wrażenie, że to, co robię z instrumentem, to co robimy tez w kIRku, jest dążeniem do podobnych rzeczy. Themerson jest artystą totalnym, wydaje mi się, że to może być frapujące spotkanie.

FK: To też może być ciekawe o tyle, że zwykle w tego typu wypadkach zespoły grają pod film. Nawet na takich wydarzeniach jak Święto Kina Niemego w Warszawie, które miało swego czasu niesamowitą edycję z gościnnym udziałem Krusha, Cama i innych, to zawsze jest – poprzedzone mniejszą lub większą ilością przygotowań – patrzenie się w obraz i dogrywanie do niego dźwięków. Tymczasem Odaibe wszystkie obrazy, filmy i grafiki będzie przetwarzał na żywo. Themersonowie będą częścią tej opowieści, to nie będzie granie pod zamkniętą strukturę. Otwarte granie pod otwarte wizualizacje

PB: To będzie też spotkanie „tu i teraz”, nie będziemy się wcześniej umawiali z Odaibe i ustalali co i jak zagramy, tylko wyjdziemy razem na scenę tego konkretnego wieczora i wystąpimy… Przetestujemy się nawzajem

Co jest dla Was ważniejsze gdy pracujecie nad utworami? Bardziej uczucia, czy opowiedzenie historii?

OD: Mnie chodzi o jedno i o drugie. Mamy takie przekonanie, że wiemy, co chcemy robić i to jest fajne.

FK: Tylko te nasze historie są dosyć specyficzne. Punkt wspólny między tym, co zrobi Bartek z Themersonami, i tym, co gramy sami, znajduję właśnie w tym, że to nie są historie, które można opowiedzieć od początku do końca. Bardziej wrażeniowe i uczuciowe właśnie niż fabularne.

OD: Do utworów Themersona można też podchodzić na dwa sposoby, albo bardzo emocjonalnie, albo analitycznie i tu te sposoby się nie wykluczają, tylko trzeba wejść w to całościowo.

Themerson/ kIRk/ Altona 

szczegóły imprezy

– Msza święta w Altonie:

*Wrocław (12.V),

* Kraków (16.V)

* Łódź // ŁDZ FESTIWAL (8.VI)

–  kIRk  w nowym wcieleniu:

– Ryga, Łotwa (6 i 7.VI)

09/04/2013 / notatkiwbiegu

PIRX zreinterpretowany.

Wygląda na to, że w tym roku na rodzimym gruncie mamy urodzaj albumów z remiksami. W kolejce czekają u mnie przynajmniej cztery ciekawe rzeczy do opisania, w zapowiedziach jeszcze kilka. Zbieram się do tego, choć czasu wolnego wciąż mam raczej mniej niż więcej. Co ciekawe osobisty stosunek do tego typu krążków na przestrzeni kilkunastu lat zmienił się o 180 stopni. Zapewne dlatego, że zamiast obcować z kolejnymi sztampowymi propozycjami, z czasem spotykały mnie nagrania coraz bardziej kreatywne. Nawet  takie pomysły, jak oddanie w ręce producentów materiału z albumu konceptualnego „Breslau” ostatecznie wywoływało nie bojaźń i drżenie, a ciekawość, której towarzyszyło poczucie spokoju i pewnośc, że to sie uda. Te same wrażenia wróciły podczas oczekiwania na obiecywane od pewnego czasu remiksy „Pirxa”. Jak wyszło? Dobrze, chociaż małżonek mój własny , prywatny, dodał, że wbrew mojej euforii może to nie być najlżejsza płyta roku…

ImageStrona A: Na powitanie wychodzi „Terminus”. Oryginalnie jest zapadającym w pamięć, chwytliwym dyptykiem. Tu, w ujęciu młodego producenta Kuby NOX`a Ambroziaka, zostaje zamknięty między szumem a stukotem. Co ciekawe , przez dobór wpuszczonych w to środowisko dźwięków,   bardziej niż z jednym, czy dwoma utworami, kojarzy się z całym albumem.  Pierwsze wrażenie ze spotkania z tym utworem … gdzie tu wielowymiarowość, jakaś głębia? Nie wiem, pewnie się czepiam, ale jest coś ulotnego, coś, czego brak sprawia, że  noxowy remiks wydaje się być niepełny, choć ma swój klimat i widać tu pomysł. Random Trip w „Albatrosie” rozładowuje nieco napięcie-  zdejmuje nieco niskich tonów, wpuszcza światło na pokład statku turystycznego lecącego z misją ratunkową. Dubowe pogłosy i jasne brzmienia czynią z tego numeru coś przy czym można się bujać, czy ( o zgrozo)  – tańczyć. Paweł „Sajko” Bartnik zabiera nas na kosmiczne rubieże i chyba mocniej nawet niż Krojc buduje atmosferę niepokoju i niepewności z kilku dźwiękowych drobiazgów, dźwiękowych plam rozmazywanych sukcesywnie na drugim planie i przytłumionego niespiesznie pulsującego basu.  Ostatecznie kto mógłby to zrobić lepiej od głównego elektronika w trio kIRk? Odaibe zaskakuje pomysłem nie tyle na utwór co na siebie samego w tym „Teście”. W mojej pamięci zapisał się jako autor raczej mrocznej, może nawet psychodelicznej, opartej na ledwie tylko zaznaczonych w tle perkusjach  epki z ubiegłego roku. Tu- rzekłabym nawet tak, jak w domu mawiamy – chłopaczyna szaleje, poszatkował pierwowzór, czasem dając niemal złudzenie zabawy w beat juggling wrzucając gdzieniegdzie te drobne przesunięcia, potknięcia, synkopy. Jak dla mnie – dobrze oddaje próbny lot kadeta. Pierwszą stronę kasety kończy Teielte, dzięki któremu wracamy na „Albatrosa”. Podobały mi się poprzednie spotkania obu panów, to jak potrafią brzmieć razem jednocześnie zachowując jakiś pierwiastek -charakterystyczny dla każdego z nich – i tak jest tez podczas tego spotkania.  Słyszę oryginał i słyszę tego samego Teielte, którego lada chwila spotkacie na „Crystalline”. Mniej klekotania, więcej nerwowych próbek syntetycznych dźwięków. Fajnie.

Image

Strona B to spotkanie z duetem Skalpel, jeszcze nie razem, ale nawet sąsiadując ze sobą w dwóch różnych utworach świetnie ze sobą korespondują. Cichy „Rozprawę” zmienia w leniwy, jazzowawy numer, który z czasem rozwija się i ucieka od organicznych brzmień i wyciszenia w stronę unoszonej na gęściej układanej pekrusji syntetyki, by wreszcie pozwolić złapać oddech przy rodzącym plemienne skojarzenia outro. Igor z „Ananke” robi  niemal etiudę. Rozciągając do niemal dziesięciu minut wychodzi od kilku szumiąco falujących brudnawych dźwięków, by stopniowo dokładać poszczególne elementy. Po dwóch minutach z tej dźwiękowej chmury wyłania się powoli nabierający tempa beat. W stopy i werble wplatane są dźwiękowe ozdobniki (cudo w 4 minucie 29 sekundzie). Tu jest tyle zmian, przejść, i detali, że z samego tego remiksu dałoby się zrobić odrębne mini wydawnictwo. Po czymś takim przychodzi nam wysłuchać reinterpretacji tego samego utworu w ujęciu MCQ, który wybrnął z zadania serwując rzecz bardziej taneczną i całkiem zgrabną, a przy tym przyjemnie basową. Praczas, z którym Krojc także miał już do czynienia we wspólnym projekcie,  opowiada o „Wypadku” zdecydowanie własnym językiem. To jest ten sam Kołaciński, którego pamiętam z „Sulphur Phutur”-  serwuje rzecz  gęstą od syntetycznych brzmień, ciężką, jednocześnie wciągającą, by doprowadzić do kulminacji w rytmie d`n`b.  Całość zamyka „Polowanie”, w którym Think- zapowiadany jako ostatni artysta, którego album ukaże się w kończącej działalność wytwórni InnerGun, nie ucieka zbyt daleko od oryginału. Pokazuje za to co by było, gdyby podmienić  niektóre mocno komputerowe brzmienia  na inne, odrobinę bogatsze. Perkusja dudni aż miło i niesie całość  do szczęśliwego finału. Ja po wszystkim mam ochotę wracać do początku i słuchać jeszcze raz.

CAŁOŚĆ DO PRZESŁUCHANIA i NABYCIA TUTAJ.

29/03/2013 / notatkiwbiegu

SzaZaZe/Themersonowie : powrót po latach

SzaZaZeCzwartkowy wieczór stworzył okazję, by usłyszeć kilka drobiazgów od starych znajomych. Dobra,  przepraszam: po pierwsze te drobiazgi to po prostu kilka przepięknych utworów, których słuchało się z dużą przyjemnością, a starzy znajomi to jednak spore nadużycie. Po prostu wszystkich trzech  panów tworzących projekt SzaZaZe miałam okazję obserwować prze lata, pisałam o nich, robiłam wywiady, relacje i recenzje, a wszystko to za słodkich czasów Życia Warszawy. W pewnym momencie jednak nadeszła dla mnie dłuższa przerwa w chodzeniu na koncerty, samą zaś redakcję zlikwidowano i wszystko rozeszło się po kościach.

Cała ta sytuacja pozwoliła mi dzisiaj  spojrzeć na trzech muzyków z dystansu.  Największe wrażenie zrobił chyba Zemler, można to tłumaczyć faktem, że to właśnie od jego solowego popisu rozpoczął się wieczorny koncert. Huberta pamiętam przede wszystkim z jakiegoś zamierchłego wydarzenia na Chłodnej 25. By nie uderzać w tony kombatanckie – tak, bardzo mi się podoba jak od tamtego czasu się rozwinął, choć pojawił się cień zwątpienia – może po prostu wtedy, tych kilka lat temu nie miał szansy pokazać na co go stać. O tym, że chłopaków z SzaZy od lat stać na wiele już wiedziałam.

SzaZaZe/ Themersons

Do rzeczy. Koncert w Kosmos Kosmos miał dwie części. Całość otworzył wspomniany już, frapujący solowy popis Zemlera, potem do głosu doszli Szamburski z Zakrockim , wreszcie Patryk zamknął pierwszą szęść prezentacją własnej interpretacji marsjańskich pejsaży.Dopiero druga połowa stanowiła zaś właściwe spotkanie  muzyczno- wizualne z dziedzictwem Themersonów.  I znów – cieszy mnie oddolne zainteresowanie najróżniejszych artystów twórczością tej niesamowitej pary jaką stanowili Franciszka i Stefan T (w końcu czy nie po to celebrujemy właśnie ich rok?). SzaZaZe sięgnęła po trzy dostępne etiudy filmowe: „Przygodę człowieka poczciwego”, „Calling Mr. Smith” i „The Eye & The Ear” – i udźwiękowiła je na nowo z wielkim wyczuciem, pomysłem i nerwem.

Szczególnie dobrze wypadła ta ostatnia – wreszcie sam obraz, dosyć abstrakcyjny stwarzał spore pole do popisu. To, co przygotował w oryginale Szymanowski było jedynie luźnym punktem wyjścia dla tria. Głos odszedł na treci plan, kluczowy był dialog między poszczególnymi instrumentami.  Wszystko zaś tak udane, że pozostawiło widza z poczuciem niedosytu.
Jeśli chodzi o dalsze „odkrywanie na nowo Themersonów” – być może okazją do złagodzenia głodu będzie kwietniowa impreza w Płocku, na której kIRk, Altona (muzycznie) i Odaibe (wizualnie) bardziej zdekonstruują  themersonowskie filmy. A w temacie twórczości tria Szamburski/Zakrocki/Zemler  czekam na kolejną szansę spotkania na żywo. Oczywiście płyty zawsze w cenie (Patryk reklamował z reszta swój album wydany w Bołt records) ale…  Wiadomo, że nie ma to jak koncert.

18/03/2013 / notatkiwbiegu

Nocą.

Taki miły moment, nikt mnie nie rozprasza, nikt nic nie mówi, facebook, z małymi wyjątkami  śpi. Cisza, można się skupić wyłącznie na muzyce. Siedzieć i słuchać jak Mike Majkowski i Jim Denley grają o umieraniu bez poczucia, że ktoś zauważy, jak się to przeżywa. Można zachwycić się tym, jak Mia Zabelke nakłada kolejne warstwy dźwięków i zdenerwować na Salifa Keitę za odwalanie jakiejś tandetnej cepeliady. Wreszcie można po raz dwudziesty ósmy  puścić te sama EP-kę , którą już się dawno temu, gdzieś tak w zeszły poniedziałek , zrecenzowało, nie narażając się na krytyczne spojrzenie męża, że „po co słuchasz staroci, jak tu tyle płyt czeka na opisanie”. Po to, że się chce.  Oczywiście ten moment nad ranem jest też idealny, żeby przyswajać zupełnie nowe rzeczy, robić gdzieś na boku, może nawet w myślach notatki, na wszelki wypadek.  Banałem jest tez stwierdzenie, że nocą lepiej smakują te gorzkie utwory. Owszem uwielbiam kontrasty, kocham najróżniejsze odpały i łączenie przeciwieństw,  ale jak już się ode mnie wszyscy odpieprzają, jak już zostaję ze sobą i swoim wiadrem kawy,  znacznie chętniej sięgam po  ponure, szorstkie,  dołujące, albo po prostu gęste i ciężkie  numery, czy całe albumy.  Niech to będzie złe i brzydkie. Albo chociaż takie bardziej osobiste. Niby można kupować czyjeś przeżycia, to wypruwanie z siebie emocjonalnych flaków i przeżywać to stojąc ściśniętym niczym szprotka w puszce metra. Można. Wiem, że można. Ale lepiej w domu. I zawsze sobie taki stosik układam z płyt fizycznych i tych wirtualnych. Czasem decydują detale, motyw graficzny na okładce, jakieś silne wrażenie związane z  poprzednim albumem jednego z twórców, a czasem jest to po prostu obowiązek. Miły, o ile nie mówimy o słuchaniu jakiegoś miałkiego szajsu. Do rzeczy.

U3blade

„To mogłoby to być nawet to legendarne piekło, trochę nieprzyjemnie, ale ciepło” cytat, ani z początku, ani z najlepszego numeru na płycie, ale akurat ten  gra w słuchawkach teraz (noc z niedzieli na poniedziałek, 17/18 marca, godzina 2:28).  Czternasta minuta z dwudziestu ośmiu. „Niech parzy”. Nowe UL/KR ( „AMENT”, wyd. Thin Man Records, premiera kwiecień 2013) . Nie powiem, wszyscy na nie czekaliśmy. Wszyscy, którzy niezdrowo się podjaraliśmy debiutem, krótkim, ale jakże treściwym, przedziwnym tak muzycznie, jak i tekstowo. „Ament” przynosi wspominany także w tym samym, cytowanym już utworze „wiatr zmian”. Jest zarazem zupełnie inny i podobny. Niby w tych kompozycjach jest więcej światła, nie są w sposób tak oczywisty ponure, nie ma też, jak już wspominał Król dronów. A jednak to nie jest radosny album. Pierwsza piosenka to mój faworyt. „Anonim” ulepiony z takich maleńkich obrazków, które mnie kupują,  kiedy Król spiewa „uciec byle dalej, choć nie bardzo ktoś goni” , albo „pół nocy nie spał, łzy nie uronił, wysłał SMS, podpisał Anonim”, nie tylko widzę konkretne sceny, pamiętam nawet smak fajka odpalanego od zapałek i co się działo za oknem, choć ta historia działa się w odległej galaktyce, wiele lat temu. Taka moc już jest w tych słowach zderzonych z może nawet takim tandetnawym podkładem.  Nie chcę się bawić w matematykę, rozrysowywać tabelek i zliczać ile jest tutaj czego, wolę mówić o wrażeniach, te zaś  po przesłuchaniu już całego albumu „Ament” są takie, że oto mamy materiał bardziej świadomy i zwarty. Znów krótki, ale to dobrze. Nie ma efektu przejedzenia, jest za to dynamiczniej. Co ciekawe, całość nagrywana była pierwotnie bez perkusji… hmmmm  słysząc takie „Menu” trudno w to uwierzyć, a może nie? Gitara i klawisze w sumie całkiem dobrze sobie radzą w nakręcaniu tempa. A ten puls w numerze „Głupio”? Jest świetny i tym mocniej wyczuwalny im więcej sekund mija od chwili gdy wybrzmią wersy „Choć głupio mi, to nie przeproszę, udaję, że śpię/ resztki piór nastroszę, zrozum mnie źle” .”Stos”, a tym bardziej niepokojąco rezonujące „Bagno”  pokazują, że równie frapująca mogłaby być przygotowana przez gorzowian czysto instrumentalna miniatura . Wreszcie dudniąca „Linia”, po prostu lubię ten numer, ale jeszcze bardziej lubię „Dzieci”. Ba, kocham ten utwór tą czysto ironiczną miłością założycielki „Bachora”, swoje dzieci przecież bardzo kocham, ale  nie poradzę…  „czy się duszę?”, SKĄDŻE. Tym bardziej, że 28 minut mija szybciej , niż czas, w którym czekałam, aż się ta kurwa, woda, zagotuje na kolejna kawę. UL/KR odwaliło kawał dobrej roboty. Zamiast wskakiwać po raz drugi do tej samej rzeki, poszło tym strumykiem obok , skacząc po kamieniach i….eeee… dobra metafory z dupy będą metaforami z dupy. Kto liczy na smętny powolny album, ten niech policzy jeszcze raz. Na ulicy Krokodyli nastały nowe porządki. I ja się jaram. (a tutaj sklep, jakby ktoś nie wiedział potem gdzie szukać i gdzie pytać o nową płytę)

03/03/2013 / notatkiwbiegu

Węcławek przesłuchuje… dyskietkę?! SINGIEL KROJCA (wyd. Oficyjna Biedota)

zdjęcie (38)

Fanaberia, ekscentryzm, chęć zagrania na nosie zrzędom,  hipsterka, a może właśnie antyhipsterka? Powody wydania singla muzycznego na dyskietce 3,5″ w 2013 roku, choć są mi doskonale znane, absolutnie nie mnie interesują. W chwili, gdy dostaję do ręki nośnik obchodzi mnie tylko jego zawartość. Serio. Na wieść o tym konkretnym wydawnictwie z dziką i nieskrywaną radością odkurzyłam czytnik. A potem? Z dużą dozą niepewności wrzuciłam doń rzeczoną dyskietkę. W końcu jak zły szelong wróciły wspomnienia wszystkich epic faili związanych z kopiowaniem i przynoszeniem do znajomych/od znajomych różnych danych na dyskietkach, oraz sytuacje, gdy zgodnie z prafem Murphy`ego te dyskietki, które zawierały szczególnie istotną zwartość ZAWSZE musiały sie zepsuć.

No ale, ale. TO DZIAŁA! Znaczy, czyta, widzi, można kopiować, trzeba czekać, przerzuca, ile to jeszcze potrwa, no, hej, no. Teoretycznie cierpliwość to powinno być drugie imię człowieka, którego pierwszy komputer należał do generacji 286 i miał mniej pamięci niż twoja stara po lobotomii… wróć. Miał po prostu bardzo mało tej pamięci. No nic. JEST. Zrzuciło się. Można odpalać… GRA.

Tego dreszczyku emocji nie zapewni już chyba żadna płyta na CD i to też jest pewien urok całej akcji Oficyny Biedota z singlem Krojca. Pokazuje, że da się. Że na przestrzeni, która nie pomieściłaby zrobionego w najwyższej jakości zdjęcia ze średniej klasy aparatu cyfrowego upchnięto i muzykę, i grafikę, no i można to potem jakoś otworzyć. Oczywiście ilustracja jest prosta, waży tyle, co nic. Swoją drogą rzecz bardzo estetyczna, mnie z miejsca urzekła i wcale nie chodzi o to, że jest tam prom kosmiczny, choć tu mała podpowiedź, lubię takie motywy, tak czy inaczej należą się brawa dla Karoliny Pietrzyk za minimalizm. Muzyka?  Idealnie dopasowana do nośnika. Krótki, trwający ledwie minutę i 19 sekund utwór zawiera zestaw dźwięków bardzo charakterystycznych dla płockiego muzyka i już nieważne, czy mówimy o etapie z płyty „KID `78” (wyd. 2010), czy z zeszłorocznego „Pirxa”.  Ta  miniatura jest oczywiście znacznie bardziej ascetyczna, niż cokolwiek, co słyszeliście na płytach Pokorskiego, ale ma swój urok.  I znów, podobnie jak sam nośnik odwołuje się do sentymentów, przenosi do innej epoki, skąpych ośmiobitowych dźwięków, monochromatycznych monitorów, czasów pełnych niedoskonałości i może też większej przygody związanej z korzystaniem z komputerów.  Jak dla mnie – wszystko się więc  zgadza. Singiel Krojca ( ma jakiś tytuł, czy oficjalna forma brzmi „ten na dyskietce”?) dostarcza sporo frajdy, a dla tych, którzy nie ogranicza się do skorzystania wyłącznie z download kodu i jednak jakimś cudem wprawią w ruch ten mały ciemny dysk, jeszcze jeden smaczek – nie wiem jak wasze wersje plików, ale moja pochodzi z bardzo, bardzo odległej przeszłości.

Update na poniedziałek: singiel nosi tytuł „krojc~1.mp3” i można go kupić od dzisiaj w sklepie Oficyny Biedota.

 

17/02/2013 / notatkiwbiegu

JA TVOJ SLUGA: polskie piosenki o robotach

robot
Jak to zwykle bywa – na myśl o tym, że za chwilkę, za moment, spławię dzieci łodzią wprost do przystani przemiłego Morfeusza – i niech on je kołysze, pochłania, niech je tam sobie zatrzyma do rana, już mam w głowie pracę. Hymnem wszystkich nas, sobotnich wyrobników, przynajmniej od 2009 roku jest urocza piosenka pewnego sympatycznego chłopaka o urokach korpopracy. Jakiś czas temu trafiła mi w ręce siostra tejże piosenki, a potem przypomniało jeszcze kilka – piosenek o nas, o robotach. Bo tak. Bo czym byłoby życie, gdyby każdy musiał cały czas leżeć na kanapie i nic nie robić?
Dlatego…
„Jestem robotem, zapierdalam w sobotę/ jestem robotem/ nie ma później, nie ma potem”… No nie sposób się nie utożsamić. Bo nie jest tak? Deadline na karku, więc słońce czy deszcz, czy chcesz, czy nie, sobota, słota, pogrzeb babci, nic tam, ty gonisz. Albo jesteś miłym przedstawicielem dużej firmy i już, już chciałbyś sobie porobić to, co tacy mili zwyrole robią w czasie wolnym, a tutaj poranny sms od szefa „cześć, skoro jest weekend, to pomyśl na spokojnie o naszym projekcie, zrób dobry riserczyk, wypisz jakieś nazwiska i może prezentację ogarnij”. Warszawa pozdrawia.

Kolejna piosenka dopełnia powyższy obraz. Taki następny poziom zrobocenia. Tu jest ewridej robot, nawet niedzielny. Automat o supremacyjnych ciągotach funkcjonujący w jakże słusznym trybie praca- kariera. On sam chce. On już nie musi czuć cudzego bata i buta. Bohater Mokotowa finansowego marszowym krokiem zmierzający drogą ku zatraceniu. I tylko biedaczysko się wkurza, że tu ktoś się w domowym zaciszu zasadza na niego i chce popsuć, zwolnić, wytrącić z tego cyklu.

Gdyby ktoś jednak próbował, to łódzki producent Procesor Plus dokonał rzeczowego opisania androida. (budowa i zasady działania)
Katarzyna Szurman z nowofolkowej formacji Śliczne Goździki, jak przystało na osobę wrażliwą dostrzegła zaś zalety dobrego automatu. Piękne ma on antenki i w tym swoim trybie zero-zero-jedynkowym cały jest taki wspaniały.

Niestety, rockowi wizjonerzy z grypy Exodus dodają, że ten robot może i ładny, może ma ten pancerz niezniszczalny, ale jest strasznie głupi.
W dodatku pozbawiony jest marzeń i pragnień. Ewentualne zwarcie prowadzi to kompulsywnej potrzeby biegnięcia przed siebie, metaforycznego oczywiście.

Klan głosem Ałaszewskiego przypomina zaś, że to nie ich wina, tych robotów, automatów, że zwarcia, że pomyłki, bo one liczną liczbą liczą na człowieka. W tym całym naliczaniu przeliczają się niestety i szybko niszczą się. Potem trzeba je zastępować nowymi – ehhhhhh, pracownicy działu HR wiedzą o tym najlepiej…

A co potem z takim zużytym korpoautomatem? Dramat, darcie szat, żarówki zgasły, serce nie chce bić, pusty roboci wzrok, wydech i wdech, wydech i wdech i nic, stalowa krew stygnie, ani przytulić, ani iść z takim na obiad. Nawet solidny wnerw, furia, dajmy na to takich futrzaków niczego nie zmieni.

Pozostaje się cieszyć drobnymi rzeczami. Na przykład towarzystwem jakiegoś szaleńczo plimkającego mikro Robota Adolva. Może śniadania do łóżka nie przyniesie, ale wprowadzi w stan histerycznej radości wywołanej nagromadzeniem dźwięków tanich syntezatorów…albo, chociaż jest obibokiem wśród robotów,  uczestniczyć będzie przy wymianie tlenu na stacji MIR. 

ZAWSZE TO COŚ. ALE, ALE!

Od tej piosenki de facto powinnam zacząć, bo wiadomo, czym skorupka za młodu… A tu własnie ciekawe wzorce są promowane. Że niby, gdy zaczynają sie kłopoty, najlepszy jest robot  „bo nic co ludzki enie jest mu obce”, bo mozna go opłacać za pomocą gadżetów (cyfrowy wizjer, cel laserowy), ewentualnie zapychać niepotrzebnymi proteinami )kanapki od mamy), a on wykaże sie za nas kreatywnością i innymi cnotami.

Jak juz człowiek wyjdzie z etapu pieluch, tabliczki mnożenia, pisania rozprawek i analizowania oraz interpretowania co autor miał  na mysli i dlaczego zachwyca, jak juz dojdzie do fazy „TERAZ CHCĘ RZĄDZIĆ ŚWIATEM NIAHAHAHAHAHA” znów nieodzowne okazują się one –  roboty czyli. Szybcutko wrogów wyeliminują tak, by Pan i Władca wraz z nowym porankiem dzielił i rzadził. Przy okazji powraca też muzyka z filmów o przygodach Pana Kleksa, bo jakoś tak się złożyło, że najbardziej nowoczesne, wykręcone i wizjonerskie pomysły realizowano między innymi właśnie przy okazji udźwiękowiania kwadrylogii Kleksa. Dość słów już jednak.  Wyłącz serce, włącz komputer!

a na koniec, taki drobiażdżek, Pan Słoń opowiada historię o Marszu Robotów, pomaga mu Bubel, niby że maszyny, ale potem przez większość utworu jednak ludzie, panowie i panie.

 

 

1. „Ręce pełne robota” Beneficjenci Splendoru (z albumu „Trendywaty Chłopiec”, wyd. Kartel/Sony 2009)

2. „Robot Analogowy” Skadja (z albumu „Jest M”, wyd. Open Sources/ Antena Krzyku 2011)

3. „Android” Procesor Plus (z albumu „Ge Ne Ra Tor”, wyd.Trująca Fala 2008)

4. „Piękny jest robot” Katarzyna Szurman (ze spektaklu „Brzydka Afrodyta” )

5. „Jestem Automatem”/ „Głupi Robot” Exodus

6. „Automaty”, Klan (z EP „Klan”, wyd. Pronit, 1970)

7. „Serce robota” Furia Futrzaków ( z albumu „Furia Futrzaków”, wyd. My Music, 2010)

8. „Mikro Robot” Robot Adolv (z albumu „Disko Chaos. Nowa Fala 2002”, wyd. SP Records, 2002)

9. „Wymiana tlenu na stacji MIR” Robotobibok (z albumu „Instytut Las”, wyd. Vytvornia ON, 2003)

10. „Rozmowa z Bajtkiem”  Andrzej Korzyński (z albumu „Pan Kleks w kosmosie”, wyd. Polton, 1988)

11. „Marz robotów”  Andrzej Korzyński, Mariusz Zabrodzki ( z albumu „Podróże Pana Kleksa, wyd. Polton , 1985)

12. „Marsz robotów” Słoń, Bubel (z albumu „Chore Melodie”, 2003)

 

10/05/2012 / notatkiwbiegu

nic nie może przecież wiecznie grać

Muzyka jest językiem wszechświata – pamiętacie? Mi jak zwykle te słowa rozbrzmiewają miedzy uszami wypowiadane głosem Bartka „Fisza” Waglewskiego. W ciągu kilku ostatnich lat okazało się, że muzyka jest też językiem naszych sprzętów domowych. Czasy, gdy proste melodyjki midi oparte na wyborze rodem ze składanki „Best of muzyka klasyczna dla opornych” rozbrzmiewały w kieszeniach pojedynczych krawaciarzy odeszły w zapomnienie.
Nikt już się nie bulwersuje, gdy komóra dzwoni polifonicznym Beethovenem, Większość społeczeństwa stawia nawet na pure audio i tryb „moja ulubiona piosenka o miłości niech od dzisiaj będzie znakiem, że ty dziubdziu do mnie dzwonisz”. Personalizują, wgrywają, ba , dogrywają nawet do tego własne wokalizy, okrzyki i inne wzdechy. Tak. Rewolucja już dawno została zagrana na telefonie w dolby digitalu. Ja, przyznam szczerze, zaczęłam nawet uciekać od tej tyranii piosenkowych dzwonków. Większość gra mi tak przyjemnie, że aż nie mam ochoty przerywać sobie odsłuchu rozmową z delikwentem- z resztą niektórzy wiedzą, łatwiej dodzwonić się pewnie do głowy kościoła scjentologicznego, niż przedrzeć przez moje nieodbieranie. Gdy więc czekam na naprawdę ważny telefon, na przykład od prezesa totalizatora sportowego z informacją, że ma mój milion euro i czeka pod blokiem, wybieram opcję „świder”.
We wszystkich innych wypadkach po prostu udaję, że po prostu mam odtwarzacz nastawiony na tryb powerplay.
Niestety, porducenci AGD małego i dużego w trosce o jak najlepsze udźwiękowienie środowiska domowego miast i wsi postanowili mój spokój zaburzyć. Zaczęło sę od ojca, który w dniu narodzin naszego syna przybiegł z dużego sklepu elektronicznego z nową idiotenkamerą i na sali zaczął bawić się trybami. Czasy były siermiężne, więc i opcje mało zaawansowane- miauczenie kota na włączanie aparatu, szczekanie zamiast charakterystycznego klapnięcia znanego z analogowych lustrzanek. Potem w naszym domu pojawił się on. Nowy telewizor. Stary po prostu wyzionął ducha. I tak był dzielny, gdyż matka jego , fabryka, już dawno zniknęła, nawet loft po niej nie został. Nowy telewizor ma to do siebie, ze jest płaski, świeci, błyska i gra nawet gdy jest nieproszony. Zamiast się włączać bezszelestnie, gdy cichaczem, spławiwszy dzieciaki, chce obejrzeć jakiś dorosły program, w którym żadna mała świnka nie skacze po błotku i żaden mały dinozaur nie jeździ pociągiem jak porąbany po epokach historycznych, słychać przemiłe dźwięki. One powinny koić, z zasady wprowadzać w dobry nastrój konsumenta fonii i wizji. Brzmią jakby robot grał na harfie, ale ja już słyszę tupot małych nóżek. I wiem, że nici z dorosłości.
Jakbytego było mało zmiana warty na stanowisku pralkowym przyczyniła się do umuzykalnienia łazienki. Miejsce z zasady charakteryzujące się dobrą akustyką, kameralne i kojarzące się z relaksem pod prysznicem, wzbogaciła jeszcze ona. Melodyjka. Co ja mówię. To normalny hejnał, prawdziwa zachęta dla użytkowników – do boju, do dzieła, do prania przystąp, bęben napełnij i hajda na brud! Tezę o multimedialności pralki potwierdza fakt, że zamiast zwyczajnego przycisku „start/stop” mamy podświetlany symbol „play / pause”. Od teraz pranie pauzujemy, a jak już nam się odwidzi zabawa w łazienkowego boga i zarządcę bębna, to możemy wcisnąc plej i wszystko gra.
Prawdziwą wisienką na torcie okazało się totalne novum w naszym przybytku – zmywarka do naczyń! Od dziś domownicy przestali na nią wołać „MAMA”, bo stała się mniejsza, grubsza, bardziej kanciasta, ale za to mniej rozmowna. Ba. Komunikaty jedynie tekstowe wyświetla. Przyjmuje wynagrodzenie w tabletkach. A gdy jest po wszstkim i naczynia kusząco parują sugerując tym samym „wyjmij nas”, ten cud techniki AGD gra… Odę do radości. By w każdym domu żyło się piękniej i bardziej kulturalnie.

04/08/2011 / notatkiwbiegu

Jeszcze jeden dzień z życia Domu Wczasowego

20110804-195403.jpgZ dala słychać rytmiczny stuk piłeczki o stół. Gdy tylko zamiera, zastępuje go natychmiast rzeczowy ton „rotacji więcej, nie poweru”, albo „serwuj na forhend”. Bez nerwów, spokojnie. Choć gapiów przybywa, trening trwa. Po jednej stronie chłopak z biało-czerwoną frotką na ręku. Na oko jedenastolatek. Szczupły, zwinny, pewny swoich możliwości. Na przeciw siwowłosy, opalony mężczyzna w czerwonej ortalionowej kurtce sportowej. Wokół szumi las. W powietrzu unosi się jeszcze zapach śniadania, druga tura wczasowiczów powoli opuszcza stołówkę. Przed wejściem do domu wczasowego za moment rozpocznie się turniej. Chłopak odbywa ostatni trening, jego małoletni konkurenci nerwowo ściskają swoje rakietki. Kiedyś farciarze, którym udało się dostać w sklepie swój egzemplarz wozili go wszędzie ze sobą. Kiedyś wszyscy grywali w pingponga. Tak mówi pan w t-shircie z nazwą punkrockowej kapeli. On ma swoje rakietki, syna i brzuszek od piwa. Patrzy na wszystko z dystansem.
„Na zawodach, Kubuś, nie ma forów”. Jeszcze jedno, drugie uderzenie. Trudniejsze. Takie z rotacją. Dziadek siedzi na ławce i krzyczy „więcej finezji”.”Krótki oddech! nogi jak sprężynka!”.
I tak we dwóch tego chłopaczka ustawiają. Ktoś zapyta jeszcze trenera, czy w zawodach startuje. Nie, nie. To potem partyjka dla oldbojów? A i owszem.
Tymczasem portier w garniturze wychynął zza kantorka ściskając w ręku notes i ołówek. Turniej czas zacząć. Najpierw najmłodsi. Chłopak z frotką na ręku przeciw drugiemu, śniademu.
Piłka w grze. Jakaś mała dziewczynka z lokami szarpie ojca za rękaw. „To już się zaczęło?”. „Tak, musisz komuś kibicować”. „Ale komu?”. Po pierwszym meczu wiadomo. Chłopak z frotką bez kłopotu pokonuje przeciwnika. Z balkonów ludzie powiewają ręcznikami plażowymi. Jakaś ciotka klepie protekcjonalnie po ramieniu… Tymczasem chłopak łapie rytm.
Drugiemu rywalowi, wysokiej dziewczynie, nie daje forów. Zawodniczka próbuje szybkich mocnych ścin. Płaskich serwów. Krótkich odbić. To nie działa. Jedynym wrogiem młodego pingpongisty jest dekoncentracja. Tu zapłakało niemowlę. tam ktoś głośniej wypowiedział „twoja trójca święta mi pomaga”. Jakiś dziadek tłumaczy sąsiadowi gładząc po głowie wystrojoną w koronkową sukienkę dziewczynkę: „nasza wnuczka woli z kimś obcym trenować. Wtedy czuje respekt”.
Zawodnicy się zmieniają, średnia wieku rosła, a uwagę kibiców przyciągać zaczyna szumiące za drzewami morze. „Pogody w tym roku jak na lekarstwo, jodu nawdychać trzeba”, mówi pani w kwiecie wieku i drepcze z leżakiem w stronę zejścia na plażę. A tam już rosną parawanowe zasieki, grodziszcza i fortece. Pontony czekają na zwodowanie, złożone jeszcze leżaki smętnie powiewają materiałem. Dzieciarnia ciągnie do wody, a morze zimne. Piszczą więc. Tatusiowie pomagają wykopywać najgłębsze doły i najwyższe zamki. Babcie krzyczą tylko: „Tak nie rób!”, „Ubierz czapkę!”. „Nie idź do wody, nie siadaj na mokrym piasku, zjedzże co wreszcie!”. I tak do obiadu. A na obiedzie nikt już nie pamięta o jakimś turnieju tenisa stołowego. Nikt nie powtarza imienia zwycięscy. zupełnie, jakby nic się nie zdarzyło.
Żyją wszyscy jednym – pomyłką w jadłospisie. Bo oto dwa rodzaje mięsa mają podać, a to być nie może. Szynka i Dorsz. Ktoś już grymasi, kto inny zaklepuje rybę. A tu jedna tylko pieczeń w sosie. W dodatku kilku osobom się zdawało, że żurek mają podać a przynieśli barszcz zabielany. I kompotu zabrakło na drugiej zmianie. Dramat chwilowy, bo po kilku minutach kolejny temat rozmów się znalazł. Wieczorek taneczny. W klubiku na dole, po kolacji. Panie przezornie nie tknęły niczego poza sałatą.
Szybciutko biegną przebierać zwykły strój stołówkowy na coś bardziej wyszukanego. „Widzisz! przez ciebie wszystko!” któraś krzyczy tak, że aż we wszystkich łazienkach sąsiednich pokoi słychać, że to jego wina, że ona nie ma co na siebie włożyć. I już tam idą. Już stukają na korzeniach obcasy spakowane do torby specjalnie na tę jedną noc. Szal złotą nitką wyszywany zaczepia o igliwie. To nic.
Punktualnie o 19:30 wrota do klubiku otwarły się i już pierwsi goście depczą po kamiennej mozaice z nazwą przedsiębiorstwa robót górniczych od dwudziestu lat nieistniejącego. I pierwsze dźwięki, naszpikowanej elektronicznymi imitacjami instrumentów kompozycji rozbrzmiewają we wnętrzu. Już dziatwa biega chaotycznie goniąc rozbłyski kolorofonu. Ledowego. A pan z brzuszkiem chwyta za mikrofon i wita serdecznie naszych milusińskich, zaprasza do wspólnej zabawy, za rączki każe łapać, kółeczko tworzyć, graniaste, czterokanciaste, to za cztery grosze. Potem pociąg z konduktorem łaskawym. Coś tam śpiewa, ale głośniej brzmi podkręcony komputerowo głos androginicznego wykonawcy, który na syntetycznym podkładzie wyrzuca rytmicznie strofy dobrze znanej piosenki. Potem wszyscy dawaj, kaczuchy! ktoś się wywrócił, ktoś dał komuś kuksańca. Piski, krzyki, pot się leje. Tu kolano, tam urwana wstążka.
W drugiej sali rodzice z ulgą sączą piwo. Czasem jakiś maluch podbiegnie „mama daj na soczek!” . Dziś dyspensa, można nawet loda wysępić drugiego. A na ławeczce na dworze ci bezdzietni. Wódkę z sokiem popijają. „Panie kochany. żaden wieczorek taneczny, to zwykły kinderbal!”. Pety lecą z balkonu na świeży trawnik, w oddali pies ujada. Z klubiku wychyla się punkrockowy tata. Plecak dzwoni czystym szklanym dźwiękiem. „zejdę tu nad morze?”. „Niech pan uważa, stromo tam”. To nic, powiedział i poszedł w samotności kontemplować zachód słońca. A dziatwa wciąż szalała, w coraz to nowych konkursach udział biorąc. Piwo znikało nieschłodzone, pani za barem tęskno patrzyła na zegar. To jeszcze nie finał. Dla niej ten dzień skończył się grubo po północy, gdy już ostatni mocno zrobiony oldboj odprowadził rozgogoloną bosonogą tancerkę do pokoju, gdzie wnuczka smacznie spała z imitacją kucyka pony. Za 24,99 kupioną dzień wcześniej na wycieczce w kurortach. Po pierwszej w nocy już tylko szum morza i wycie psa dozorcy zakłócały spokój. Kolejny dzień z życia Domu Wczasowego dobiegł końca.

20/07/2011 / notatkiwbiegu

Życie sławnych ludzi na kartonach

Hmmm. Okazuje się, że czynności cywilno-prawne oraz bankowe, a także następujący po nich okres „fantastyczny” i „cudowny” czyli remont w mieszkaniu pełnym ludzi dużych, małych, książek, płyt, komiksów i pierdółek, które inni uznają za stosowne nam wręczać ( wśród nich zaś są porcelanowe misiaczki, szklane durnostójki, dziwadełka, kurzołapki, syfochujki i inne piździajstwo służące do tego, by ładnie wyglądać na pustej półce na tle białej ściany. Ktokolwiek widział i wie o istnieniu takich półek proszony jest o natychmiastowe skontaktowanie się ze mną, chętnie odstąpię ten bagaż sentymentalny), jest wycieńczający. Rozpakowywanie WSZYSTKIEGO nie jest fajne, zwłaszcza, gdy mieszkanie zawalone jest tymi cholernymi kartonami, a w perspektywie mamy wymianę podłóg. Tak więc widać, że nie mam czasu. Nie śpię bo w myślach trzymam półkę. Na jawie ta zimna drętwa suka nie chce wrócić na swoje miejsce stałego pobytu.

Od tego cholernego remontowania nie mogę nawet uciec do pracy. Bo praca to inni ludzie. Zdecydowanie jednak nie wszyscy. Przykładowo pan hydraulik ma czaaaaaaaaaaaaaaaaas, i chce go dzielić zemną i moimi kaloryferami do wymiany w czasie, gdy ja mam go dzielić np. z liderem popularnej formacji rockowej organizującym festiwal, albo z panem kuratorem fajnej wystawy. Fuck you bitch . Pan musi wyjść na skup złomu. Nieważne. K.O.
Final round.
Siedzę wnerwiona i myśle o zaletach freelance`u. A zarazem o jego wadach. Gdybym chodziła do normalnej pracy, to bym kupiła sobie ekipę, która przechodziła właśnie z tragarzami. I ta ekipa zrobiłaby mi tu piękną rekultywację terenu. A tak… sama sobie zrobię montaż półek przy współpracy z osiedlową ekipą, kolegami małżonka.
A skoro już o małżonkach i normalnej pracy. Są chwile w życiu dziennikarza, gdy jest doceniony przez rodzinę. Gdy zrobi coś o czym się mówi…
Poniższy filmik wygrzebany na fantastycznej stronie na której za darmo i z własnej woli ludzie oglądają reklamy opisuje co prawda rzeczywistość bardziej w klimatach zawodowych męża mego, Dona Drapera mokotowskich agencji reklamowych, nie mniej jednak cała sytuacja daje się przełożyć na świat dziennikarski.
-Jesteś dziennikarką?
-Tak
-W jakiej telewizji można cię zobaczyć?
Albo
-Pani pracuje jako dziennikarka?
-Tak.
-To chyba niebezpieczne.
– Nie, niekoniecznie.
-No ale takie wyjazdy zagraniczne, relacje z wojen.
-Nieeeee, ja o kulturze piszę.
– Ahaaaaaaaa( dźwięk zawodu, tym większy, że to sprzedawczyni ubezpieczeń na życie)
Także, sami wiecie. Nie, to nie ja prowadziłam wiadomości jako Kamil Durczok i nie, mój mąż nie wymyślił i nie zagrał w tej bardzo śmiesznej amerykańskiej reklamie.

03/06/2011 / notatkiwbiegu

Dziecko w plecaku

Więc jutro o tej porze powinniśmy wchodzić na pokład samolotu do Tallina. Z dzieciakami. Mimo obiekcji rodziny, która jak zwykle popadła w histerię zarzucając nas absurdalnymi argumentami, w stylu „to taaaaakie niebezpieczne” (Estonia? Ale jak to?). Organiczny brak zrozumienia dla naszych potrzeb dopada nas przy każdym wyjeździe, setki pytań „Czemu nie rejs po nilu w lipcu?” „czemu nie Grecja objazdowo z biurem podróży” powinny już dawno pozostać niewypowiedziane, a jednak zawsze zawisają chmurą dźwiękową. No nic, ja właśnie przez ostatni tydzień na podłodze naszej skromnej sypialnio-pracowni gromadziłam kolejne sterty naszych ubrań , bo po co chować, skoro zaraz trzeba się będzie pakować? Teraz prowadzę prace wykopaliskowe odkreślam kolejne pozycje z naszej listy. Lista rzeczy do zabrania była skromna (ale gustowna). Ostatecznie nie udało mi się wyrwać a spotkanie z kolegą, który miał nam pożyczyć drugi plecak, tak więc mamy opcję- cztery osoby, trzy tygodnie, jeden plecak. Po naszykowaniu ubrań dla najbardziej wymagającej panny nie wygląda to dobrze. Cholernica ma 10 miesięcy i wygląda na to, że musi mieć zabezpieczenie na każdy wypadek. Młody ma się lepiej, połowę mniej ciepłych i cienkich ubrań, plus oczywiście to, co zawsze będzie zajmować miejsce- ręcznik, kurtka przeciwdeszczowa…. buty (o zgrozo!!!!). Nieważne. Ważne są wakacje. Trzy tygodnie jeżdżenia po zielonej, spokojnej, nieco wyludnionej krainie, która leży tak blisko a zarazem jawi się dosyć egzotycznie.
Pierwszy raz od sławetnej wyprawy tunezyjskiej jedziemy na dłużej w komplecie. Pierwszy raz też nie będziemy kończyć artykułów do publikacji w chwili, gdy 90% współpasażerów lotu przechodzi do odprawy paszportowej… Tak, tak, bo my już przerabialiśmy wszystko, spóźnienia, gonienie samolotu drugim samolotem, wszystko. Im jednak więcej dzieci nas otacza, tym trzeba bardziej spiąć się i nie dac wejść pracodawcom na głowę w ostatnim momencie, gdy już już, ogarnia nas wakacyjna euforia i TAAAAAAAK ZROBIIIMYYY TOOOOOO!

Tak więc następne trzy tygodnie upłyną zapewne pod znakiem gromadzenia notatek. Chciałam zabłysnąć w Nowych Mediach i potweetować o naszym wyjeździe. Ale od dwóch lat nie mogę się do ćwierkacza przekonać. On sobie jest, jak mnie najdzie to może jednak się uda. Skryty plan numer dwa to wrzucanie postów na bloga. Z telefonu. Chcę przetestować słynne ponoć estońskie wifi, które jest tam WSZĘDZIE.

A tymzasem upychanie szmat, dramatyczne decyzje „jaką książkę zabrać?”, i inne fajne, związane z ostatnimi chwilami akcje.